czwartek, 13 września 2018

JESIENIĄ ZAWSZE ZACZYNA SIĘ SZKOŁA, A W KNAJPACH ZACZYNA SIĘ PICIE



   Kiedy ja chodziłem do liceum (94-99, pięć lat bo kiblowałem z historii) to nauka wyglądała tak, że przed ósmą rano można było iść jedynie na szybką pięćdziesiątkę do baru Zagłoba na Wyższej Bramie gdzie odpowiadało się sobie na dwa zasadnicze pytania "Idziemy do szkoły? Nie?" i później szło się szybko na rynek bo o ósmej otwierali Herbową i od samego rana było tam ciężko o wolne miejsca gdyż już na dobre pół godziny przed otwarciem pod drzwiami zaczynali gromadzić się zacni i dostojni wagarowicze ze wszystkich cieszyńskich szkół. Były dzieci lekarzy, osiedlowi chuligani, nowobogaccy, klasa robotnicza, a także młodzież z okolicznych wiosek. Herbowa była spoko, tam spotykało się ludzi, odpisywało zadania jeśli ktoś miał ambitny plan iść jednak do szkoły na jakąś lekcję, zawiązywało się też sojusze i po dwóch piwkach szło się dalej w miasto bo o 9, 9:30 i 10 otwierały się kolejne eleganckie miejsca gdzie można było spędzać czas żeby nie marnować go w szkole. Tak też w zależności od tego do jakiej grupy społecznej się należało to w takie miejsce należało się udać aby spędzić resztę czasu zajęć szkolnych, szybko się schlać i przed obiadem wytrzeźwieć. Możliwości było kilka: 

- Jak ktoś był taką osobą w stylu disco-dance, słuchał DJ Bobo, La Bouche i Fun Factory, nosił włosy na żelu, najnowszy model Levi's-ów, koszulkę z logiem jakiejś drużyny NBA, a zimą czapkę taką jak East17 to szedł wtedy do klubu billardowego na Menniczej gdzie wbrew nazwie mało kto grywał w billard. Wszyscy siedzieli na stołach, pisali kredą po ścianach, pili swój alkohol, handlowali towarami "z wędki" i generalnie uprawiali tzw. bumelkę. Był nawet taki okres, że jedna z barmanek przy niewiedzy właścicieli miała tam śpiwór i kilka miesięcy tam pomieszkiwała. Ogólnie to do dzisiaj nie mam pojęcia kto był właścicielem tego miejsca i dlaczego pozwalał na to wszystko co się tam działo. 

- Jeśli ktoś był bardziej rockowy, trochę mniej się mył, nosił naciągnięte swetry i zszurane buty, słuchał Kurta Cobaina, Red Hot Chilli Peppers i Rage Against the Machine, jeździł na Poniwiec na grzybki i walczył z systemem burżuazyjnym zawijając się zimą w arafatkę to mógł iść do "Złotego Koguta" na Śrutarskiej gdzie zawsze mógł spotkać towarzystwo swojego pokroju, zalać się w trupa, przyzgonić, przespać się godzinkę czy dwie na stole bądź pod stołem, a potem przetrzeć swoją obrzyganą czternastoletnią buzię i iść do domu bo mama czeka z obiadem i jeszcze potem trzeba iść do ciotki na korki z majfy.

- Jeśli zaś ktoś już nie mył się wcale i był prawdziwym metalem albo punkiem to mógł iść do Diabelskiego Młynu albo do Czech do Dziupli lub Jazz Clubu, ale tylko pod warunkiem, że nie siedział tam już od wczoraj. Młyn to był jakiś fenomen, zawsze ciężko było mi pojąć jak w tak małym miejscu może się zmieścić tak dużo osób, z których dodatkowo większość właśnie jednocześnie pije browara, pali papierosa, daje komuś w mordę i macha długimi włosami w rytm jakiegoś lajtowego Ramsteina. W końcu straż pożarna nie podbiła kiedyś odbioru i lokal został zamknięty. Jeśli zaś idzie o Dziuplę i Jazz Club to też była ciekawa sprawa, większość bywalców tych lokali nie miała pieniędzy więc wychodzili na tą ulicę Strelnicni i kroili każdego kogo spotkali. Rekordzista potrafił przejść z jednego do drugiego lokalu w czasie dłuższym niż godzina (to jakieś 200m) i "zarobić" parę tysięcy koron skuteczną metodą "dawaj drobne jak nie chcesz w ryj". Na szczęście czeska policja nie przeszkadzała młodym chłopcom uczyć się przedsiębiorczości.

- Nie można też zapomnieć o tych co nie chodzili po barach tylko do "salczaka" czyli salonu gier video, który znajdował się w tym wąskim połączeniu Starego Targu z Placem Teatralnym. Nie było wtedy gier na telefonach, nawet o "wężu" jeszcze nikt nie marzył, w domach się miało konsolę Pegasus albo ten chiński shit "990 in 1" lub komputer Atari, C64 albo Amiga podłączone do kineskopowego telewizora o przekątnej najwyżej 25 cali. Nie ma więc co się dziwić, że chłopaki całe kieszonkowe przeznaczali na zakup żetonów do gry i całymi dniami walczyli o swoją pozycję społeczną wcielając się w Sub-zero albo Scorpiona.

   To były piękne czasy i piękne miejsca, które wspominam zawsze jak widzę licealistów wchodzących do Herbowej. Czasami chciałbym podejść do nich i opowiedzieć im kilka opowieści o tym raju utraconym, ale boję się, że mogliby zacząć zadawać pytania dodatkowe i prosić o dobre rady, a wtedy jedyne co mógłbym im powiedzieć to, że rodzice mieli rację, trzeba było się uczyć, a myśmy się nie uczyli bo wydawało się nam, że mamy cały świat u stóp.